Polska kraina Pisarzy!
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.


Stowarzyszenie młodych polskich pisarzy i poetów!
 
IndeksIndeks  Latest imagesLatest images  SzukajSzukaj  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

 

 Górskie walentynki.

Go down 
AutorWiadomość
Aleksandra94
PISK-lak
PISK-lak



Female Liczba postów : 1
Age : 30
Registration date : 07/06/2010

Górskie walentynki. Empty
PisanieTemat: Górskie walentynki.   Górskie walentynki. I_icon_minitimePon Cze 07 2010, 17:59

Spacery zimą były moją ulubioną formą odpoczynku, zrelaksowania. Zapach zimy, mróz na policzkach, śnieg roztapiający się pod wpływem ciepła ciała, pojedyncze jego płatki uchwycone w locie – sprawiały, że świat nagle stawał w miejscu. Wspomnienia ulatywały, a pozytywna energia wypełniała mnie od środka, wypełniała każdą najmniejszą komórkę, każdy zakamarek duszy. Czternasty luty, dzień wszystkich szczęśliwców, posiadających przy sobie drugie połówki, zbliżał się wielkimi krokami. Dlatego ja, pragnąc uchronić się przed niepotrzebną mi tęsknotą, spacerowałam, myślami adorując pozytywne aspekty swojego życia. A tak swoją drogą, było ich całkiem sporo. Rozwijająca się kariera zawodowa, moje pasje, które po części stały się sposobem zarobku niezłych pieniędzy, otaczający mnie przyjaciele… Myśl o tym wszystkim sprawiała, że na mojej twarzy mimowolnie pojawiał się uśmiech. Jednak nigdy nie dostarczało mi to wystarczającej satysfakcji. Ja marzyłam o uczuciach. Chciałam kochać i być kochaną. Pragnęłam przez całe życie, na dobre i złe, iść w parze. Dzielić się z kimś przeżyciami, radościami, troskami. Chciałam mieć partnera, mężczyznę idealnego. Lecz dotychczas moje szczęście w tej kwestii miało przygotowane dla mnie bardzo pokrętne scenariusze. Nigdy, przenigdy nie było tak, jak w moich snach. I nie wiem, co lub kogo za to winić: swoją wybujałą imaginację czy może tych wszystkich przedstawicieli płci brzydkiej, których spotkałam na swojej drodze? Teraz chcę zapomnieć o niepowodzeniach. Choć całe moje serce w bliznach, to wierzę, że wreszcie naprawdę mi się uda…
Słońce chyliło się ku zachodowi. Nadszedł czas, by wracać. Gdy myślami znowu pojawiłam się na ziemi, zauważyłam, jak bardzo jestem zmarznięta i przemoczona, a do domu wcale blisko nie miałam. Postanowiłam, że po drodze wstąpię do kawiarenki, żeby zagrzać organizm filiżanką gorącej czekolady.
Moje wejście do tego owianego czymś niezwykle tajemniczym miejsca, zasygnalizowała para drewnianych dzwoneczków, przywieszonych przy drzwiach. W środku nie było nikogo, oprócz barmanki i jednego klienta, siedzącego przy dwuosobowym stoliku. Mężczyzna wyglądał na sporo starszego ode mnie. Ubrany był bardzo elegancko. Czytał jakieś czasopismo. O finansach, jeśli dobrze odczytałam tytuł. Nie myśląc nad tym, co właśnie robię, podeszłam do niego i zapytałam, czy mogę się dosiąść! Wyglądał na zaskoczonego, ale uśmiechnął się i wskazał na krzesło. Jego uśmiech okazał się być jak promień słońca, a ciemnobrązowe oczy zabłysnęły niczym gwiazdki na moim prywatnym niebie. Poczułam się… tak dobrze. Muszę przyznać – rozmowa była przesympatyczna. Miałam wrażenie, że znam go od dawna, że jest moim przyjacielem, bratnią duszą. Opowiadaliśmy sobie o naszym życiu, pasjach, aspiracjach… Dowiedziałam się, że jest prawnikiem i jednocześnie dyrektorem niewielkiej, lecz dobrze prosperującej firmy fonograficznej. Zapalony narciarz i snowboardzista. Ja snułam opowieść o moim zamiłowaniu do dziennikarstwa, teatru, architektury… O planach, noworocznych postanowieniach i śmiesznych sytuacjach, jakie ostatnio mnie spotkały. Artur ciągle bacznie mi się przyglądał. Momentami mnie to krępowało.
Za oknami zrobiło się zupełnie ciemno. Nie wiem, jak długo siedzieliśmy, ale poczułam się ogromnie zmęczona. Nowo poznany mężczyzna zapłacił za mnie rachunek i zaproponował, że odwiezie mnie do domu.
Od owego spotkania upłynęło kilka dni, a ja zdążyłam zapomnieć o czarującym Arturze. Pochłonął mnie wir pracy, zajmowałam się przygotowaniami do wyjazdu w Alpy, gdzie po raz pierwszy miałam uczyć się jazdy na nartach. Tam, we Włoszech, wspólnie z przyjaciółmi zamierzaliśmy spędzić Walentynki.
Na miejsce dotarliśmy trzynastego lutego po południu. Postanowiliśmy, że odpoczniemy po podróży, wieczorem wyjdziemy do klubu, a dopiero rano wybierzemy się w góry. Tak też się stało. W Walentynki wszyscy znaleźliśmy się na stokach. Ja, szczerze mówiąc, bałam się tej całej nauki. Celowo jak najdłużej wybierałam sprzęt w wypożyczalni. Jednak moje przedłużanie na nic się nie zdało. Poczłapałam więc w tych strasznie ciężkich narciarskich butach do siedziby instruktorów, by wykupić kilka godzin nauki. Okazało się, że wszyscy są już zarezerwowani. Zostałam zdana sama na siebie, nawet znajomi gdzieś się ulotnili…
Wszystko działo się szybko: w przypływie głupoty zadecydowałam, że nauczę się sama zjeżdżać. Wjechałam wyciągiem na jedną z najtrudniejszych tras (choć wtedy o tym nie wiedziałam) i bez choćby podstawowej wiedzy na temat zjazdu i, co najważniejsze, hamowania, rozpędziłam się. Wiatr huczał mi w uszach (najwyraźniej źle założyłam kask), a narty nabrały przeogromnej prędkości. Wokół mnie nikogo nie było, więc na nikogo nie wjechałam. Nagle zorientowałam się, że aby dalej jechać wyznaczoną trasą, trzeba skręcić w lewo. Usilnie próbowałam tego dokonać, lecz narty nie chciały mnie słuchać. Wpadłam wprost w oblodzony śnieg, w którym utknął mój sprzęt. Poczułam niemiłosierny ból w prawym kolanie. Nie mogłam się podnieść. Wołałam o pomoc, ale nikt się nie pojawił. Na moich policzkach pojawiły się łzy bezsilności…
Leżałam solidnie już zmarznięta, z coraz większym bólem nogi. Wreszcie usłyszałam szelest i moim oczom ukazała się nadjeżdżająca postać mężczyzny. Od razu zauważył, że potrzebuję jego pomocy. Gdzieś zadzwonił i zbliżył się do mnie. Zapytał w języku angielskim, co mnie boli. Jego głos wydał mi się znajomy. Spojrzałam na niego i…
- Artur! – krzyknęłam z radością w głosie.
Dopiero teraz mogę naprawdę powiedzieć, że wszystko działo się szybko. Zjawiła się pomoc medyczna, zabrano mnie do kliniki… Artur ciągle był przy mnie, chociaż prawdę mówiąc, nie musiał. Kontuzja na szczęście okazała się niegroźna. Kolano zostało tylko na wszelki wypadek unieruchomione. Dalsza nauka jazdy nie wchodziła w grę. Zresztą… zostałam chyba raz na zawsze z tego wyleczona. Artur odwiózł mnie do pensjonatu i obiecał, że niedługo wróci, by sprawdzić, jak się czuję. Ucieszyłam się. Ktoś zaczął się o mnie troszczyć…
Jak obiecał, tak zrobił i za niecałą godzinę był u mnie z powrotem. Teraz wydawał się być inny niż wtedy w kawiarence, ale czar, który potrafił rzucić na kobietę, niemniej działał. Piliśmy gorącą herbatę, zajadaliśmy pyszne pierniczki i rozmawialiśmy. Znowu czułam, jakbym znała go wieczność.
- A pamiętasz w ogóle, że dzisiaj Walentynki? – spytał.
- Oczywiście. W końcu... dlatego tutaj jestem. Nie chciałam spędzić ich samotnie.
- To zupełnie tak jak ja. Wybaczysz, że nie mam dla ciebie nawet drobnego upominku?
- Ty, spędzający ze mną ten wieczór, jesteś najwspanialszym prezentem… - odpowiedziałam cicho, ale prosto ze szczerego serca. – Czy ja ci już dziękowałam za to co dzisiaj dla mnie zrobiłeś?
Uśmiechnął się.
- Chyba nie.
Przysunęłam się, dłonią musnęłam jego ciepły policzek, a na ustach złożyłam czuły pocałunek. Odwzajemnił. W takiej atmosferze spędziliśmy resztę wieczoru.
Dziś śmiało mogę powiedzieć, że to były najwspanialsze Walentynki w moim życiu, choć trochę bolesne, zważywszy na moje kolano. Najważniejsze jest jednak to, że teraz do szczęścia nie brakuje mi już niczego.



Jedno z moich pierwszych, więc proszę o wyrozumiałość. Dziecinne, bo na taki dziecinny konkurs o miłości pisane.
Powrót do góry Go down
 
Górskie walentynki.
Powrót do góry 
Strona 1 z 1

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Polska kraina Pisarzy! :: Proza :: Nasze opowiadania-
Skocz do: