Długo zastanawiałam się czy to wkleić tu czy też lepiej nie. Doszłam jednak do wniosku, że przydałaby mi się opinia na temat tego czegoś co znajdziecie niżej... Chciałabym abyście też odpowiedziały na moje malutkie pytanie:
Czy to opowiadanie powinnam zachować dla siebie czy podzielić się nim w internecie?
*
Cześć! Nazywam się Rosalie Black, mieszkam w niewielkim miasteczku zwanym Port Lose, leży ono nad morzem, nie jest to wymarzone miejsce dla zwykłej nastolatki, ale dla mnie tak. Nieco odstaję od dziewcząt w mojej szkole. Otóż nie mam szafy zapakowanej ciuchami, z której wypadają one tonami - mam dwie góra trzy pary spodni i bodajże dwie bluzki. Jak widać należę do ubogiej rodziny, ale nie jest mi z tego powodu bardzo źle. Podoba mi się takie życie. Nikt się mną nie przejmuje, bo nie jestem ani najmłodsza ani najstarsza. Mam piętnaście lat, a gdy zawitałam w tej rodzinie to czekały już na mnie dwie siostry – Emma, która ma teraz siedemnaście lat i dwudziestoletnia Viola - oraz dwudziestosiedmioletni brat Edward, który ma już dwoje dzieci ze swoją żoną Julią. Razem była nas czwórka, a rok później przyszły na świat bliźnięta jednojajowe – Wera i Gerard. Teraz mają po czternaście lat i są najlepszymi przyjaciółmi. Gdy miałam sześć lat moja mama urodziła Rogera. Teraz w domu jest nas siedmioro plus mama. Tak, bez taty. W tym samym dniu, gdy urodziła swoje ostatnie dziecko Jan zażądał od niej rozwodu.
Ja tak naprawdę nie należę do rodziny Black. Zostałam adoptowana. Moi rodzice podobno znaleźli mnie gdzieś na płonącym polu. To znaczy mój tata, bo on jest strażakiem.
Jestem przeciętną brzydulą szkolną. Moje siostry i bracia są obdarzeni piękną urodą. Mają czystą cerę i lśniące włosy, a ponadto idealne rysy twarzy. A ja? Mam rude oklapłe loki za ramiona, krzywy nos, zielone oczy, bladą cerę usianą milionem piegów. Bozia pozbawiła mnie nawet wzrostu – jestem 150 centymetrową chudziną o tępym wyrazie twarzy.
Moja rodzina to urodzeni sportowcy. Mają najlepsze wyniki fizyczne w całej szkole. Jest jeden wyjątek – ja. Jestem chyba największą łamagą na świecie. Jeden jedyny raz uczestniczyłam w zawodach w przedszkolu, nie trudno się domyślić, że przegrałam, a później dostałam uwagę za złe zachowanie. Dlaczego? Nie wiem.
- Rose! Em! Viola! Gege! Wera! Roger! I wszyscy inni, których nie wymieniłam... WSTAAAWAĆ!
Codzienna pobudka mojej mamy wygląda właśnie tak. Wszystko odbywa się jak w przepisie: pobudka mamy, śniadanie, korek w łazience, a później biegiem na autobus szkolny. Tak to wygląda w te zwykłe dni. Dzisiaj jest wyjątkowy dzień, bo mój najstarszy brat Edward przyjeżdża ze swoją żoną i dziećmi na weekend. Oznacza to, że będę musiała się wynieść na strych i tam spać. Mój pokój co każdy weekend jest zarezerwowany dla Melisy i Georga – dzieci Julii.
Z głośnym jękiem wstałam tym samym strącając mojego kocura z łóżka. Mój zwierzak nazywa się Feliks, jest to zwykły kociak dachowy, który pewnej zimy przybłąkał się za mną aż do domu. Jest prawie cały czarny, bo ma rudy krzyżyk za łebku.
Założyłam kapcie i powolnym krokiem zeszłam po schodach, które żałośnie trzeszczały gdy po nich stąpałam. Ten dom ma już ponad pięćdziesiąt lat więc zrozumiałe są jego protesty. Ten dom wymaga przebudowy, ale my nie mamy teraz pieniędzy. Prawdę mówiąc ledwo co starcza nam na chleb.
- Roseeee! Z drogi, bo jadą pierogi! - krzyk mojego młodszego braciszka przywołał mnie do rzeczywistości. Roger pędził niczym pocisk przez schody.
- Tylko się nie przewróć! - krzyknęłam za nim, ale ten już siedział przy stole uśmiechając się do mnie. Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
Ociężale usiadłam na krześle i z przyzwyczajenia spojrzałam na zegar ścienny, który opierał się obecnie o kuchenkę mikrofalową, bo nie miał kto wbić gwoździa w ścianie. Wskazówki wskazywały godzinę 7:06. Co dzień wstajemy o tej porze, bo kto posprząta dom? Trzeba przecież przygotować się do przyjazdu rodziny.
Sięgnęłam ręką po płatki kukurydziane i wsypałam ich sobie do przygotowanej miski. Już otwierałam usta by poprosić o mleko, gdy odezwała się Wera:
Mamooo, nie ma już mleka! - syknęła tępo wpatrując się w pusty karton w czarne ciapki.
- Rose... - zaczęła mama.
- Jasne, nie ma sprawy – jęknęłam wstając od stołu.
Co weekend jest to samo. Braknie mleka i to ja zawsze jestem wysyłana do sklepu.
Ubrałam się i umyłam po czym wzięłam na ręce Feliksa i wyszłam zabierając po drodze pieniądze na mleko i chleb. Wypuściłam kota dopiero na podwórku, a sama skierowałam się w stronę miasta.
Powoli wędrowałam przeciskając się przez tłumy. Mimo iż Port Lose to wprawdzie małe miasteczko to rano krążą tu tłumy ludzi, którzy chcą kupić świeże pieczywo czy wędliny. Moją rodzinę niestety nie stać na tak różne przysmaki. Nawet dobra czekolada to naprawdę rzadkość w moim domu.
- Rosalie? Rosalie! Rose, tutaj! - powoli odwróciłam się słysząc głos mojego kolegi. Wywróciłam oczami widząc, że obładowany siatkami biegnie w moją stronę.
- Cześć Vince – westchnęłam czekając aż przestanie ziać.
Vincent to dwumetrowy kawał chłopa, jest umięśniony, przystojny. Ma przydługie blond włosy ładnie obcięte i duże brązowe oczy. Co najważniejsze jego rodzina jest jedną z najbogatszych. W zasadzie to nie wiem jak to się stało, że się zaprzyjaźniliśmy. Ach, tak, pamiętam. Okłamywałam go, że jestem damą z dworu, a on no cóż śledził mnie gdy wracałam ze szkoły i zobaczył w jakiej to ruderze mieszkam. Od tamtej pory jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.
- I jak leci, kumpela? - zachichotał mierzwiąc mi grzywkę. Gdy skończył dmuchnęłam w nią lekko dając mu znak, że wcale nie jestem jakimś dzieckiem.
- Ach, dobrze. Wiesz jak to jest u biedoty. - mruknęłam, ale po chwili uśmiechnęłam się ciepło. - To co zawsze, Edward i Julia przyjeżdżają więc czas na porządki i tak dalej.
- I co znowu będziesz spać na strychu?
Kiwnęłam głową na potwierdzenie.
- Wiesz, Black... Mój pokój jest do twojej dyspozycji... - uśmiechnął się lekko, a ja jak to ja zdzieliłam go po głowie. - A to za co?!
- Vince, Vince, Vince. Naucz się wreszcie, że nie będę spać u ciebie w pokoju, a tym bardziej w twoim łóżku. Chętnie bym to zrobiła, ale wiesz... rodzice jak to rodzice. - pogłaskałam go po ramieniu. - Idziesz do domu, czy odprowadzisz mnie do sklepu?
- Odprowadzę cię ty moja gwiazdeczko – zapiszczał mi do ucha. Ponownie zdzieliłam go po głowie.
Resztę drogi przegadaliśmy o wakacjach, które zaczęły się tydzień temu. Vincent opowiadał mi o tym, że rodzice załatwili mu obóz przetrwania w południowej Europie. Gdy zapytał jak ja będę spędzać wakacje nieco się zmieszałam i zmieniłam temat. Moje wylegiwanie się na słońcu w ogródku nawet nie warto porównywać do jego obozu. Na szczęście mój przyjaciel nie wypytywał się więcej o moje plany.
- No to ja lecę do tego sklepu – oznajmiłam.
- Okej, do zobaczenia Rose – pomachał mi, a ja kiwnęłam głową na pożegnanie.
Weszłam do typowego dla takiej mieściny sklepu o nazwie Stokrotka. Wzięłam koszyk i skierowałam się do działu „pieczywa”. Władowałam do koszyka cztery krojone chleby i parę bułek kajzerek po czym skierowałam się do działu „nabiał”. Tu wzięłam cztery kartony mleka i poszłam do kasy.
- Cześć Rosalie. I jak tam wakacje? - zapytała dziewczyna przy kasie. Była to słodka blondyneczka średniego wzrostu o imieniu Cassie.
- Świetnie – uśmiechnęłam się niezbyt szczerze i podałam jej koszyk z moimi zakupami. - A u ciebie co tam, Cass?
- Spoko, za parę dni wyjeżdżam z rodzicami w góry na obóz przetrwania z Foley'ami. Wiesz, moi rodzice się z nimi przyjaźnią, a ja się cieszę, że spędzę trochę czasu z Vincentem. Wiesz jak mi się on podoba... - gadała tak i nabijała na kasę, a ja to kiwałam głową to mówiłam „yhy” czy też „naprawdę?”.
Zapłaciłam za zakupy i uśmiechnęłam się serdecznie do niej. Odpowiedziała tym samym.
- To na razie Cassie – pomachałam jej.
- Cześć Rose.
Obładowana siatkami wyszłam ze sklepu i skierowałam się w stronę domu. Wybrałam tę drogę przez uboczne uliczki, bo była krótsza. Zazwyczaj tamtędy nie chodzę, bo się po prostu boję.
Gdy tylko wkroczyłam w tę ciemną uliczkę od razu miałam wrażenie, że ktoś za mną idzie. Parę razy odwróciłam się gwałtownie, ale za każdym razem nie zobaczyłam nikogo. Czułam się tak jakby obserwowało mnie powietrze. Hmm, a może to tylko moja rozbujana wyobraźnia? Prawdo podobnie tak, ale non stop miałam stracha, a serce waliło mi jak młotem.
- Aaa! - wrzasnęłam na donośny dźwięk przewracającego się kosza na śmieci.
Gdy dostrzegłam, że to tylko jakiś kot przypadkiem go przewrócił odetchnęłam głęboko. Spokojnie Rosalie, to nic takiego, przejdziesz spokojnie przez tą idiotyczną uliczkę i wrócisz do domu cała i zdrowa, pocieszałam się w myślach. Miałam jednak wrażenie, że przechodząc obok każdych drzwi czy zakrętów wyskoczy ktoś i zadźga mnie nożem na śmierć. Nie raz miałam takie wizje mordu.
- Zostaw mnie! Nie! Pomo... ahh... - usłyszałam stłumiony kobiecy głos.
Serce podskoczyło mi do gardła, a ja przyspieszyłam kroku. Mogłam iść tą dłuższą drogą – oszczędziłabym swoje życie.
Nagle usłyszałam czyjeś kroki za swoimi plecami. Gwałtownie odwróciłam się. Ujrzałam wysokiego mężczyznę, nie widziałam jego twarzy, bo był w długim, czarnym płaszczu, a na głowie miał kaptur. Zerwałam się z miejsca i rozpaczliwym biegiem rzuciłam się przed siebie. Adrenalina buzowała w moich żyłach. Słyszałam jak i on biegnie. I nagle ŁUP! Przewróciłam się. W mgnieniu oka mój morderca znalazł się nade mną. Jego oczy błyszczały żywym ogniem i były czarne jak smoła. Jego twarz była wykrzywiona w niesmacznym grymasie, a nuż który dzierżył w dłoni przycisnął do mojego gardła. Nie, nie zabijał mnie jeszcze. Patrzył na mnie poruszając ustami w niezwykle szybki i tajemniczy dla mnie sposób. Mówił zbyt cicho bym mogła usłyszeć. W pewnym momencie nie odsuwając śmiercionośnego przedmiotu od mojej szyi położył swoją drugą dłoń na mojej piersi. Nadal mówił, ale nieco głośniej i wolniej. Ja jednak i tak nic nie zrozumiałam, bo miałam mętlik w głowie, a jedyna myśl, która tam się znajdowała krzyczała „Uciekaj!”. Chciałam jej posłuchać, ale ciało odmówiło mi posłuszeństwa.
Zamknął oczy i dalej mówił, a ja poczułam, że jego dłoń robi się coraz cięższa jakby przybierała na wadze. Czułam się tak jakby chciał wyrwać serce z mojej piersi. Płuca zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, a ja zaczęłam charczeć usiłując złapać oddech. Na marne. On nie przestawał, dalej cisnął swoją rękę w głąb mojego ciała. Poczułam się nagle tak jakby moje ciało zostało przekłute tysiącem igieł, a serce... serce właściwie znikło. Znikło bez śladu. Zaczęłam oddychać swobodniej. Zauważyłam jak przez palce mężczyzny przebiegają czerwone iskierki wyglądające jak ogień – biegły do mojego ciała. Teraz zaczęłam krzyczeć, moje ciało paliło się żywym ogniem. Moje żyły zdawały się pękać, a krew stanęła w miejscu. Niespodziewanie mój krzyk pozostał tylko echem uliczek. Czułam jak moje ciało lodowacieje i zastyga w bezruchu. Moje oczy zdawały się być już puste, utkwione w jednym punkcie. Miałam wrażenie... Nie. Ja wiedziałam, że staję się martwa, że ucieka ze mnie życie. W rozmazanym obrazie widziałam jak iskierki zmieniają kolor na blado niebieski, a z każdą chwilą stawały się bardziej wyraziste aż zaczęły razić oczy. Moje źrenice zwężały się nie udostępniając więcej światła do nich, a w pewnym momencie wszystko znikło. I mężczyzna i iskierki, i moje dziwne otępienie.
Zerwałam się na nogi zabrałam za sobą zakupy i uciekłam wyrzucając po drodze w niepamięć to przykre, a zarazem niesamowite zdarzenie.
*
A gramatyka u mnie leży i kwiczy - tak, wiem.
I jak? Proszę o szczere opinie.
PS: Nie jestem pewna czy dodałam wszystkie myślniki, ale jak coś to dajcie mi znać.