Tak, tak to właśnie jest mój nieszczęsny PROLOG, o który pytałam... ^^'
Mam nadzieję, że się spodoba...
PROLOG
Zdobywszy władzę po bitwie pod Sekigaharą w 1600 roku Tokugawa Ieyasu, wzorem swoich poprzedników, pielęgnował dobre stosunki z dworem. W 1603 roku cesarz Katahito nadał mu tytuł sei-i-tai-shoguna. Fakt ten nie przeszkodził Ieyasu w narzuceniu panującej dynastii ścisłej kontroli. Długofalową zasadą polityki Tokugawów było odsunięcie cesarza i arystokracji dworskiej od wszelkiej władzy. Arystokracji odebrano więc większość dóbr doprowadzając niektórych przedstawicieli starych rodów do stanu względnego ubóstwa. Jednocześnie shogunowie zobowiązali się do dbania o rezydencje cesarskie.
Ustalono zasadę, że cesarz, ani nikt z dawnej arystokracji dworskiej, nie miał prawa opuszczać Kyoto, a nawet w samym mieście ograniczono możliwości ich poruszania. Zalecono im również zajmowanie się wyłącznie sztukami artystycznymi: poezją, literaturą, kaligrafią. Pamiętając z lekcji historii, jak niebezpieczne bywały wystąpienia cesarzy pretendujących do rzeczywistego sprawowania władzy, bądź sojusze rodów dworskich i wojskowych, shogun stworzył specjalny urząd Kyoto-shoshiday. W strukturze władzy należał on do najważniejszych resortów i był obsadzany jedynie przez ludzi najwierniejszych Tokugawom.
Kyoto-shoshiday zajmował się funkcjami administracyjnymi w Kyoto, Fushimi, Narze i kilku innych miastach. Przede wszystkim jednak miał za zadanie nadzorować cesarza i jego dwór. Dysponował siecią szpiegów badających, czy ktoś z dynastii lub arystokracji nie zdradza przypadkiem wygórowanych ambicji. Jednym zdaniem: był to nadzór policyjny, mający zdławić w zarodku jakąkolwiek myśl o samodzielności. W kontaktach bezpośrednich z cesarzem jednak zarówno Ieyasu, jak i jego syn Hidetada byli niezwykle grzeczni podkreślając swoją wierność wobec Syna Niebios. Sami udawali się po odbiór nadania tytułu shoguna, choć można zauważyć, że wizyta kolejnych Tokugawów w otoczeniu kilku tysięcy wojowników, mogła raczej wyglądać na demonstrację siły niż uprzejmą wizytę poddanego.*
***
Wąskie ulice Kyoto przemierzał dość osobliwy jeździec. W rzeczy samej słowo ‘osobliwy’ najlepiej go określało. Jeździec ubrany był w jasnozielone, haftowane kimono, a na twarzy miał maskę. Owalną i białą z wąskimi wycięciami na usta i oczy, na poziomie oczu zamalowaną czerwoną farbą. Włosy nosił spięte w samurajski kok, a przy siodle przytoczoną miał katanę w pięknej, ozdobnej pochwie.
Koń, na którym jechał, był szlachetnej krwi zadbanym rumakiem o ciemnej sierści i jasnej grzywie. Za jeźdźcem, w pewnym oddaleniu, podążał starszy mężczyzna w ubraniu sługi. Jednak pomimo swej osobliwości mężczyzna w masce nie przyciągał ludzkich spojrzeń na dłużej niż kilka minut. Po prostu nikt nie śmiał na niego otwarcie spojrzeć.
W pewnym momencie skręcił w boczną uliczkę, z której dochodził przykuwający uwagę hałas. Bez większych wyrzutów sumienia wjechał w tłum, który rozstąpił się przed nim szybko i zatrzymał konia na skraju niewielkiego rynku.
Na środku placu stał, wkopany w ziemię stalowy pal, do którego przywiązano młodego chłopaka i wymierzano mu karę chłosty. Jeździec przez chwilę obserwował w milczeniu całe zajście, po czym odwrócił się nieznacznie w kulbace.
- Spójrz, Takeda – zwrócił się do sługi. – Czy to nie jest ciekawe? Ktoś mógłby pomyśleć, że w stolicy panują bardziej… Cywilizowane obyczaje.
Takeda-san tylko nieznacznie skinął głową. Mężczyźni chłoszczący chłopaka wyliczyli już czterdzieści batów.
- Mają go skatować? – zapytał ciekawie jeździec najbliżej stojącego mężczyznę.
- Nie, panie – tamten skłonił się natychmiast. – Tylko wymierzyć karę. Za kradzież.
- A cóż on takiego ukradł?
- Chleb.
Mężczyzna w masce westchnął cicho. Jakby z politowaniem.
- Chleb – powtórzył. – Cóż… Kara jest niewspółmierna do czynu.
- Zrobił to już trzeci raz. – pospieszył z wyjaśnieniami mężczyzna.
Jeździec uniósł się lekko w strzemionach.
- Wystarczy – powiedział spokojnie. – Mieliście mu wymierzyć karę, nie skatować.
Na placu zapadła cisza. Jeden ze strażników odwrócił się w jego stronę.
- A ty kto? – warknął.
Mężczyzna ściągnął maskę, uśmiechając się ironicznie. Przez tłum przeszedł szmer. Stojący bliżej odsunęli się nieco.
- Okumichi-no kami Hashi – powiedział łagodnie, jakby tłumaczył coś dziecku – Daimyo Shiroishi.
- W-wybacz mi panie – strażnik natychmiast przypadł do ziemi, a jego towarzysze poszli za jego przykładem – Nie wiedziałem…
- Nie wiedziałeś… - Daimyo Shiroishi podjechał powoli do słupa – Wstań.
Strażnik podniósł się, wbijając spojrzenie w ziemię.
- Przybyłem tu zawrzeć umowę z rodem Tokugawa – powiedział powoli. – Ale tak rażącego pogwałcenia wszelkich praw się nie spodziewałem. Podobno ten chłopak ukradł chleb… To prawda?
- Tak, panie.
- Kilkakrotnie?
- Tak, panie – strażnik zadrżał mimowolnie, słuchając spokojnego, zimnego głosu.
Daimyo Shiroishi wyciągnął zza pasa mieszek złota i rzucił go na ziemię.
- Jeśli poszkodowany jest tu obecny – powiedział. – Niech weźmie pieniądze.
Z tłumu niepewnie wyszedł staruszek, przypadł do ziemi, tuż przy rumaku, chwycił złoto i zaczął mamrotać podziękowania. Hashi nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
- Teraz, kiedy sprawy są uregulowane zabieram ze sobą chłopaka – oznajmił.
- Nie możesz, panie… - zaczął strażnik i natychmiast urwał.
Daimyo uśmiechnął się łagodnie.
- Nie mogę? – powtórzył. – To dość ciekawe stwierdzenie. I nieco problematyczne… Takeda, odwiąż go i weź na konia.
Strażnik wykonał ruch, jakby chcąc zatrzymać milczącego sługę, został jednak zatrzymany chłodnym ostrzem katany, przytkniętym do gardła. Jeździec wciąż spoglądał na niego z łagodnym uśmiechem, zupełnie nie pasującym do sytuacji.
Odczekał aż służący wsiądzie na konia i ułoży na nim chłopaka, po czym lekko naparł ostrzem na ciało strażnika.
- Jestem Okumichi-no kami Hashi – powiedział powoli, lodowatym tonem – Daimyo Shiroishi. Mam prawo do wszystkiego.
I szybkim, oszczędnym ruchem poderżnął mężczyźnie gardło. Koń zachrapał nerwowo, czując zapach krwi. Daimyo poklepał go po szyi, obserwując drgającego konwulsyjnie mężczyznę.
- Wstań – odezwał się po chwili, do drugiego strażnika.
Mężczyzna podniósł się z ziemi, spoglądając na niego ze strachem. Daimyo wyciągnął w jego kierunku katanę.
- Wytrzyj mój miecz – poprosił tym samym, łagodnym tonem. – Jest brudny.
***
- Panie – odezwał się cicho, jadący z tyłu służący – Ośmielę się zauważyć, że zabicie tego człowieka było niepotrzebne…
Daimyo obrzucił go ciekawym spojrzeniem zza maski.
- A to dlaczego?
- Panie – Takeda skłonił się lekko – Najwznioślejszą cnotą samuraja jest litość…
Mężczyzna w masce westchnął.
- Przecież ją okazałem – powiedział. – Względem tego złodzieja.
Takeda spojrzał na chłopaka, przełożonego przez koński kłąb – był nieprzytomny.
- Co z nim zrobimy, panie? – spytał po chwili.
- Mam względem niego pewne plany – wzruszył lekko ramionami. – Będzie mi potrzebny. Oczywiście później.
- Chyba nie weźmiemy go ze sobą do zamku?
Daimyo roześmiał się głośno.
- Oczywiście, że nie. – powiedział z rozbawieniem. – Jak w ogóle taka myśl mogła przyjść ci do głowy? Zostawimy go u Gosaburo…
Takeda skinął głową.
_______________________
*cały początek za tekstem z
www.konnichiwa.plwyjaśnienie: dla wprowadzenia w epokę